Rozdział
I
Głośny trzask rozniósł się po całej okolicy. Stłumił go
oczywiście warkot silników aut, przejeżdżających przez niewąską jezdnię raz to
w jedną, raz to w drugą stronę, wtórował im wrzask dzieci szarżujących za
budynkami, na placu zabaw, od czasu do czasu do czasu można było dosłyszeć
stukanie obcasów o wybrakowany chodnik, a gdy ktoś naprawdę dokładnie się przysłuchał,
wiedział że pani Thomas, jak z resztą codziennie, zabrała się za pielęgnację
trawnika. Zdumiewające, jak tak wiekowa kobieta, mogę użyć słówka wiekowa? Mhm,
pani Thomas z pewnością była osobą wiekową, potrafi posługiwać się najcięższą,
najbardziej graciastą kosiarką wszechczasów.
Nikt w okolicy jej nie lubił i prawdę mówiąc nikt nie
pamiętał lat, w których pani Thomas była młoda. Wiem, że tata opowiadał, jak
wraz ze swoją paczką z dzieciństwa wrzucał martwe wróble do jej ogrodu, nie
lubiła tego. I kolejne rozkminy. Czy pani Thomas nie lubiła zdechłych ptaków,
czy nie lubiła dzieci? Obstawiałabym dzieci, bo żarty się skończyły, gdy wraz z
Zaynem postanowiliśmy przytaszczyć tam lisa… Okej, to było ponad wszelką
wątpliwość nieodpowiedzialne, ale mieliśmy tylko siedem ja, dziesięć on, lat, a
pani Thomas przykolegowała sobie naszą lotkę! Lis za lotkę, świetny targ! Kto z
okolicy nie wziąłby lisa?! Pamiętam, jak dumny Zayn przybiegł do mnie mówiąc,
że znalazł go w koszu na śmieci. Zwierzak był lekko ubłocony i śmierdział
stęchłym mlekiem, ale poradziliśmy sobie z trupem, pakując go w dziergany
worek. Wiem, że mama wrzeszczała, tata się śmiał, Electra płakała, proszę,
Electra do dziś wyłącznie płacze, ale nic nie mogło pobić reakcji Patricii.
Myślałam, że rodzicielka Zayna zejdzie na zawał! Z resztą, czego można było
spodziewać się po parce szatańskich bachorków. Mimo tego, że byłam od chłopaka
młodsza o trzy lata, dziesięcioletni Zayn nie umywał się do zarozumiałej
siedmiolatki. Pamiętam, że kiedy odsiedzieliśmy dwa tygodnie w domu, rzecz
jasna za karę, powróciliśmy na stary plac zabaw jako bohaterowie.
Teraz było inaczej… Zayn nie wpadał już pod duży, biały
dom jednorodzinny z dwoma balkonami, czarną dachówką i pozłacanym numerkiem
siedem na drzwiach, kilkanaście razy dziennie. Nie deptał nierówno
przystrzyżonego trawnika, nie wjeżdżał na rolkach w czarne Camaro, nie syczał
na koty, pilnujące posesji bardziej oddanie niż niejeden Burek. Kiedyś potrafił
przesiadywać u mnie godzinami, wparować w środku nocy i niczym rasowy Romeo
wdrapywać się po pergolach na balkon. Rodzice o tym wiedzieli, wiedzieli też,
że między nami do niczego nie dojdzie. Przyjaźniliśmy się tylko. Praktycznie
sikaliśmy w jednego pampersa, pomijając sam fakt, że najpierw to ja miałam mieć
na imię Zayn, a on Crystal, z czym wiązała się niezła historia, powtarzana co
Święto Dziękczyniena…
Teraz zjawiał się przed moimi drzwiami sporadycznie.
Zawsze zapowiadał swoje wizyty i choć wiedziałam, że nie mogę mieć mu tego za
złe – tęskniłam. Grałam silną, ale czasem odnosiłam wrażenie, że wraz z Zaynem
z Bradford wyjechała i cząstka mnie. Ten smarkacz o pięknych, ciemnych oczach,
w oprawie nadto długich, gęstych rzęs, o czarnych włosach, w które nieudolnie
wcierał litry żelu, o szerokim uśmiechu, a uśmiechając się szczerze tak zabawnie
marszczył nosek, swój idealnie ścięty nosek… Teraz, gdy oglądałam go w
telewizji, w gazetach, w internecie… Nie był tym samym chłopcem, prezentował
się jako dorosły, cholernie przystojny mężczyzna, a jego tajemniczy urok
dopełniały liczne tatuaże, którymi się ozdobił. Podobał mi się. Mrużąc oko na
to, że zawsze miałam do niego jakąśtam słabość, uwielbiałam patrzeć na Zayna, a
jeszcze bardziej lubiłam z nim rozmawiać.
Był inteligentniejszy, niż wyglądał. Zabawny, przystojny,
mądry, czego więcej chcieć, huh? Czasu. Tak bardzo potrzebowałam jego czasu.
Gdyby raczył chociaż oddzwonić, albo nagrać się na pocztę, wysłać smsa?!
Cokolwiek. Nie, z Zaynem Malikiem – członkiem obrzydliwie popularnego zespołu
znanego na cały, usrany świat, One Direction – ostatnimi czasy nie szło się
dogadać.
Przycisnąwszy komórkę do policzka, zamknęłam furtkę i
spojrzałam na panią Thomas, zmuszając się do uśmiechu. Nie zamierzałam straszyć
ludzi swoim wyrazem twarzy, nawet jeśli nie pałałam do nich szczególną sympatią.
Pani Thomas świdrując mnie wzrokiem zza grubych szkieł okularów, wyłączyła na
moment hałasującą kosiarkę i niegramotnie dokuśtykała do drewnianego płotu,
który oddzielał jej podwórko od naszego.
- Crystal Whitemore – chropowaty głos kobiety był chyba
gorszy od uporczywych dźwięków jej ulubionego sprzętu ogródkowego – dawno cię
nie widziałam – zaczęła dość delikatnie. Tsa, spokój przed burzą.
- Pani Valerio, spieszy mi się trochę… - pokazałam na
telefon, w którym już rozbrzmiewał dźwięk przekazywania połączeń.
- Za to słyszałam… - może nie dosłyszała? – mogłabyś
czasem ściszyć ten jazgot – przepraszam, czy ten babsztyl śmiał obrazić Iron
Maiden?! Spokojnie Crys, tylko spokój nas uratuje – albo wybrać się do jakiejś
porządnej pracy… Czy chociaż zająć się bachorami z placu zabaw…
- Dziękuję za sugestie, ale naprawdę mi się spieszy… - po
raz kolejny wybrałam ikonkę Zayna przy kontakcie, starając się do niego
dodzwonić.
- Powiedz mi dziecko… Studiujesz? – serio? SERIO?!
- Planuję, w tym roku kończę liceum… - piiip, piiip,
piiip… Odbierz ten pieprzony telefon, deklu!
- Studia to nic dobrego, wielce wykształceni… Do
normalnej pracy, a nie… Pasożytnictwo, nic więcej. No i wybrałabyś się do
fryzjera, twoje kłaki są wszędzie – wtedy mój uśmiech stał się jak najbardziej
sztuczny, co nie przeszkadzało Valerii Thomas w dalszym wywodzie – a te oczy…
Dziewczyno, wyglądasz jak Boruta, za moich czasów takich się zamykało… - nie
mogłam się powstrzymać, musiałam wywrócić oczami. Teraz wybrałam inny numer, z
nadzieją, że pani Thomas odczepi się z łaski swojej. Iron Maiden – jazgot,
studenci – pasożytnictwo, długie włosy prawie za pas – kłaki do obcięcia, doprawdy
delikatny makijaż – oczy Boruty. To złe, ale czasem umiałam dołączyć się do
pytania młodszego rodzeństwa, pod tytułem „Kiedy ta baba zacznie wąchać kwiatki
od dołu?!”. Mama mówiła, że jest taka, bo jej rodzice zginęli w pierwszej
wojnie światowej, gdy pani Thomas miała zaledwie dziesięć lat, mąż ją zostawił,
a dzieci wyjechały do stanów. Ta babka była kawałkiem historii i może gdyby nie
to, że mnie przerażała, poczułabym fascynację jej osobą.
- A może wpadłabyś na kawałek szarlotki? Tak marnie
wyglądasz…
- Nie mogę, jestem na diecie – posłałam jej jeszcze mniej
szczery uśmiech, kiedy Patricia – mama Zayna – odebrała. Szczerze? Nie bawiłam
się w żadną dietę. Byłam szczupła, w niektórych miejscach nawet zbyt chuda…
Dopiero udało mi się zrzucić ten dziecięcy tłuszczyk, a teraz dumnie niczym
paw, mogłam przechodzić się po ulicach rodzinnego Bradford. Nigdy nie byłam
gruba, nigdy nie byłam chuda. Po prostu wolałam się w takiej odsłonie i
nieskromnie stwierdzę, że prezentowałam się jako ładna dziewczyna. Owszem,
miałam minimalne kompleksy ze względu na niektóre niedoskonałości, co nie
zmieniało faktu, że po prostu lubiłam swoje wielkie, zielone oczy, długie
rzęsy, pełne, malinowe usta, naturalnie proste od góry, lekko nierówne od dołu
zęby. Lubiłam to, że miałam mocne paznokcie i prędko rzuciłam ich obgryzanie, z
tego powodu bardzo często je malowałam, bo było się czym szczycić. Lubiłam
nawet fakt, że mój tyłek miał dość pokaźny kształt. Oczywiście, nie wyglądał
jak zaplecze Kim Kardashian, albo Nicki Minaj. Był proporcjonalny do całej
reszty.
Nie znosiłam natomiast swojego nosa, bo przez drobny
wypadek stał delikatnie krzywy, a dziedzicznie był zadarty. Drażniły mnie
paliczkowate palce, przetłuszczające się włosy i zbyt szybko odrastające brwi.
Serio, musiałam myć głowę codziennie, co stało się zlekka katorgą przy tak
długich kłakach. Mama stwierdziła, że to przewrażliwienie, ale ja i tak
wiedziałam swoje. Najbardziej jednak dobijała mnie tendencja do tycia, przez
którą nie wyobrażałam sobie mnie w ciąży. Albo to, albo rodzeństwo doprowadziło
mnie do momentu, w którym kiedy ktokolwiek pytał, odpowiadałam, że nie chcę
mieć dzieci nigdy, przenigdy.
- Pani wybaczy, muszę iść, do zobaczenia, miło było –
rzuciłam na odchodne i poprawiłam czarną, skórzaną torebkę na ramieniu – hej,
jesteś w domu? – odezwałam się do słuchawki, przechodząc przez jezdnię… -
jesteś – wtedy na moich pomalowanych czerwoną szminką ustach zagościł jak
najbardziej szczery uśmiech, a zimne od zerowej temperatury dłonie, pchnęły
mahoniowe drzwi.
- Serio nie masz znajomych w swoim wieku? – wiedziałam,
że to mówiąc wstawia wodę na herbatę.
Patricia wraz z rodziną mieszkała naprzeciwko nas, co
stanowiło łatwy dostęp do bradfordowskich plotek ploteczek teraz, do Zayna
kiedyś. Cóż, niestety obie musiałyśmy zboleć to, że chłopak ruszył w świat i
aktualnie mieszkał w Londynie, no okej, przebywał raz na ruski rok, ponieważ
dziewięćdziesiąci trzy procent jego życia stanowiła praca – mhm, pierdzielenie
o Szopenie.
Od
wejścia powitał mnie zapach świeżo zmytej podłogi, lubiłam to, że w tym domu
wszystko stało na swoim miejscu i nic nie walało się po kątach. U mnie panował
artystyczny nieład. Mama, jak i tata jednogłośnie stwierdzili, że nie może być
czysto i wesoło za razem. O tak, Patricia Malik i Olivia Whitemore zdecydowanie
się nie dobrały. Nie rozumiałam dlaczego były najlepszymi przyjaciółkami. Mama
opowiadała coś o przyciąganiu się przeciwieństw, ale nie byłabym sobą gdybym
nie stworzyła kwadryliona odstępstw od tej zasady. Mimo częstych kłótni i
latających przedmiotów od czasu, do czasu zawsze dochodziły do porozumienia.
Były jednak dwa tematy na które te kobiety nie mogły rozmawiać – polityka i
wychowanie dzieci. Obie praktykowały różne metody, ale proszę, ostatecznie i
ja, i Zayn wyszliśmy na ludzi. Dobra, on bardziej. Ja też tego chciałam, też
pragnęłam zasmakować życia sław choć na chwilę, ale mama uparła się, że prędzej
tata nie nasika na ścianę po pijaku, niż ona pozwoli mi włóczyć się za
niewychowanym Malikiem. Dlatego nie lubiłam rozmawiać o przyszłości.
Mama
ustaliła, że zostanę prawnikiem, z góry zakładając że to jest to, czego chcę
całym sercem. Owszem, lubiłam sobie pogadać, kochałam uczyć się historii, a
pisanie jakichkolwiek prac na angielski przychodziło mi bez większych
problemów. Nawet profil w liceum wybrałam humanistyczny, bo spójrzmy prawdzie w
oczy, nigdy nie należałam do ścisłowców. Jednak nie tego chciałam od życia.
Marzyła mi się szkoła aktorska. Chciałam zagrać przed prawdziwą publiką, w
londyńskim teatrze i byłam więcej niż pewna, że udałoby się nawet bez pomocy
One Direction. Niestety, kiedy Olivia Whitemore coś sobie postanowi, nieważne
czy świat pójdzie z dymem – tak będzie! Kochałam ją, nawet bardzo, uwielbiałam
rozmawiać z mamą o wszystkim i tak, byłam zlekka mamindupą, ale mimo wszystko
nie zawsze potrafiłam do niej dotrzeć.
-
Znowu wojna w domu? – kiedy usiadłam przy kuchennym stole, Patricia postawiła
przede mną kubek zielonej herbaty, na rozgrzanie i uspokojenie. Sama klapnęła
naprzeciw, przeczesując włosy palcami.
-
Im bliżej, tym gorzej. Nie zgadza się – westchnąwszy zdjęłam beżowy płaszcz,
pozostając w granatowym szaliku.
-
Nie wiem, słońce, Olivia jest niereformowalna – sama łyknęła swojego, ziołowego
naparu i zrobiła zkwaszoną minę – kiedy masz przesłuchanie?
-
Drugiego listopada – odrzuciłam kosmyki za siebie i ujęłam ulubiony, zielony
kubek Zayna w dłonie. Zaczęłam bawić się torebką od herbaty – od ciebie też nie
odbiera, prawda? – przegryzłam dolną wargę, sama nie wiem dlaczego, po prostu
to zrobiłam.
-
Od nikogo nie odbiera, ponoć bez przerwy nagrywają. Ta płyta ma być specjalna –
Patricia wzruszyła ramionami.
-
Jak wszystkie – syknęłam, czując jak wrzątek parzy język. – z resztą… Mam
szkołę, mam co robić. Z drugiej strony ze względu na szkołę muszę odpuścić
sobie Romea i Julię. Wiesz ile aktorek zaczynało od zera i odniosło prawdziwy
sukces?! – warknęłam – mało! – podniosłam głos, a Patricia posłała mi
pokrzepiający uśmiech.
-
Może powinnaś zacząć śpiewać?
-
Nie umiem, cholera jasna – zaklęłam, a kobieta zaniosła się śmiechem. Moja mama
nie lubiła, kiedy przeklinałam, Patricia nie miała z tym większego problemu.
Była zdecydowanie bardziej wyluzowana, ale bardziej ceniła sobie porządek.
Dziwne, prawda?
-
Pogadam z nią… znowu.
-
O nie, nie chcemy kolejnego rzucania mięchem przez płot – wtedy i ja
zarechotałam.
-
A Robert? Nie przemówi jej do rozsądku? – Patricia zmarszczyła brwi, na co
zrobiłam błagalną minę.
-
Tata?! Jasne, w tym życiu… Jest bardziej nieasertywny niż Dean – Den to mój
brat – a Dean ma trzy lata!
Spędziłyśmy
na rozmowie jeszcze pół godziny i myślę, że przesiedziałabym, z Patricią do
wieczora, wymyślając niecne plany na zmianę zdania mojej mamy, gdyby nie dźwięk
głosu Zayna, który przerwał naszą rozmowę. Była to rzecz jasna jedna z piosenek
One Direction, którą ustawiłam sobie na dzwonek w komórce.
-
Cze, co jest? – przeprosiłam Patricię i odebrałam, widząc na wyświetlaczu
ikonkę ze zdjęciem dobrze znanej mi dziewczyny – dokładniej – mojej
przyjaciółki – Charlotte.
-
Siedzimy z Lu u mnie, musisz tu być teraz, zaraz, ważne na wczoraj! – pisnęła i
nie zdążyłam nawet zareagować, ponieważ się rozłączyła. Spojrzałam na Patricię
przepraszająco, a ona odpowiedziała uśmiechem.
-
Leć, najwidoczniej sprawa życia i śmierci – tak też zrobiłam. Pożegnałam się z
nią, wyminęłam jedną z sióstr Zayna w wejściu, nawet nie zwróciłam uwagi na to,
która to była, po prostu... Z prędkością światła przebiegłam przez jezdnię i w
zamyśleniu minęłam budynki. Znalazłam się kawałek przed centrum… Teraz tylko
przeboleć te kilka kilometrów pieszo. Ach, jesień… Nie znosiłam jesieni, bo na
dworze robiło się szaro, a życie schodziło z dosłownie wszystkich dookoła.
Świat obumierał i nawet jeśli ktoś próbowałby mi wmówić piękno kolorowych
liści, wybuchłabym mu w twarz szczerym śmiechem.
Zaczynała
się też szkoła, to znaczy rok do przodu, to znaczy kolejny rok walki z ukochaną
mamą o marzenia. Ja naprawdę nie chciałam robić nic opłacalnego, nic super dla
niej…
Kiedy
tylko stanęłam w jednym miejscu, na światłach. Coś mną szarpnęło. Przygryzając wargę,
poczułam na języku metaliczny smak krwi. Często gryzłam swoje usta, kiedy się
denerwowałam, a wtedy byłam wrakiem. Okej, prócz tego, że dopadł mnie bolesny
okres, miałam egzaminy w tym roku, strach przed szczerą rozmową, brak kontaktu
z Zaynem, to Charlotte i Laurel musiały trzymać mnie w niepewności… I gdyby nie
fakt, że nie miałam co ze sobą zrobić, olałabym je i położyła się do łóżka. Ale
kiedy leżałam w łóżku, słuchałam piosenek Zayna i tak bardzo chciało mi się
płakać… Zbyt wiele wtedy myślałam.
Nie
Crystal, nie możesz się mazać, jesteś twardą sztuką, pamiętasz?!
Cholera,
zaraz spłynę, tusz, kuźwa…
Uff…
udało się.
Ale
nawet jeśli… i tak nie spacerowałam się po centrum. Mieszkałam w tej
„bezpieczniejszej” części Bradford. Podobała mi się, nawet bardzo. Szczególnie
ceglane budynki, wzniesione na początku lat dwudziestych, mieściły się za
naszym osiedlem i wyglądały nadto malowniczo. Ludzie zapewne zapomnieli już o
ich konserwacji. Dobrze. Nie wyobrażam sobie miasta bez nich takich samych.
Były szczególne, takie tajemnicze, piękne.
Skórzane botki na obcasie stukały o nierówne
płyty chodnikowe, a rozpuszczone, ciemne włosy unosiły się pod wpływem tempa chodu.
Skręciwszy w wąską uliczkę, stąpałam butami po zbrązowiałych liściach, które
musiał przywieść wiatr. W okolicy nie rosło ani jedno drzewo. Obserwowałam
chodnik dokładnie, trzymając dłonie w kieszeniach. Byłam tak zamyślona, że nie
zwróciłam uwagi, że słyszę jeszcze jedne kroki. Męskie… Dopiero wtedy
spojrzałam przed siebie. Przez zaułek szedł mężczyzna. Bo ja wiem na ile lat
wyglądał? Ciężko było określić, gdyż głowę kryła czarna czapka, usta chowały
się za równie ciemną chustą, a oczy umknęły za okularami w tym samym kolorze.
Wystraszyłam się lekko, czułam jak wzrok nieznajomego przewdziewa się przeze
mnie. Miałam wrażenie, iż człowiek przykryty czarnym, długim płaszczem,
wyciągnie nóż i załatwi sprawę szybko. Zaraz, Crystal, nie grasz, to życie, nie
kryminał!
Serce
przyspieszyło, podobnie jak moje nogi. Liczyłam na to, że jeśli ja zmienię
kierunek, w połowie drogi i znów skręcę, tym razem w jeszcze inne miejsce,
facet da mi spokój. Tak też zrobiłam, czmychnęłam mu nagle, znikając za
kamienicami. Podchodząc kilka metrów dalej, odetchnęłam z ulgą. Nie widziałam
już typka, byłam tam sama.
Gwałciciel,
złodziej, zabójca…?
Na
moje nieszczęście, fagas również postanowił zakręcić. Klęłam w myślach,
dlaczego zawsze ja, na Boga?! Wtedy biegłam już truchtem. Zamaskowany obrócił
się kilka razy i chwycił za czarny materiał, chciał mi coś powiedzieć, lecz
wtedy nie paliłam się do pogawędek z człowiekiem wyglądającym, jak cholerny
Asasin!
Widząc
przed sobą zniszczony płot, a przy nim poukładaną stertę śmieci, znów
spojrzałam za siebie. Podejrzany również biegł. Zatrzymawszy się równo przed śmieciową
pułapką, westchnęłam głośno i podwinęłam rękawy kurtki.
Yolo, czy jakoś tak, jak trzeba, to trzeba!
Zaczęłam
niezgrabnie wzbijać się na pobojowisko. On znów obejrzał się w koło. Wahał się.
Po chwili namysłu ruszył za mną, a zdezorientowana ja obdarłam część spodni o
wystający, spróchniały gwóźdź.
Sorry,
Crys, celujący z w-f’u się nie opłacił.
Widząc
krew, runęłam w dół, opadając tyłkiem na szkarłaty chodnik. Prędko przetarłam
dłonią oczy i uniosłam głowę w górę. Coś, a raczej ktoś, przysłaniał mi słońce…
*~*
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz