Rozdział IX
Kiedy
otworzyłam oczy, pożałowałam tego od razu. W głowie kręciło mi się
niemiłosiernie, a zapchany nos tylko potęgował rozpacz, która opętała mój umysł.
To zdecydowanie nie był zwyczajny kac, tylko tak zwany „Kac Morderca”.
Bezlitosny dupek, który nie pyta, czy jesteś gotowa, aby przyjąć go na klatę,
Kac Morderca po prostu przychodzi, przeżerając twoje ciało od wewnątrz i od
zewnątrz, powodując, że wyglądasz identycznie, jak się czujesz – wyglądasz jak
gówno. Nie mogłam przypomnieć sobie wydarzeń ostatniej nocy, dopiero gdy
wzięłam zimny prysznic, umyłam twarz i zęby oraz narzuciłam na siebie puchaty
szlafrok taty, zaczęłam układać fakty.
Poszłam
na imprezę ze Stylesem. Tańczyłam z Zayniem. Piłam. Tak, coś musiało być w tej
jego whisky. Nie reagowałam w taki sposób na alkohol, dlatego sprawę chciałam
bezzwłocznie rozwiązać, ale dalej… Upiłam, albo ućpałam się, w trupa.
Siedziałam na krawężniku… Dlaczego? Co się wydarzyło… Wiem, że Sierra Rowner
brała w tym udział. Krzyczałam, przypominam sobie własny wrzask. Uderzyłam
Malika…
O
Boże…
Zayn.
Zayn znów miał wyjechać i okej, to było z mojej stronie okropnie samolubne,
ale…Rozmowa. Rozmawiałam o tym ze Stylesem, nie tyle rozmawiałam, co on
zdiagnozował mnie bez najmniejszego problemu. Wtem poczułam coś dziwnego, jakby
maleńkie ukłucie szpilki gdzieś w okolicy serca. Harry mnie rozumiał. Nadal nie
wiedziałam czego chciał, z jakiej przyczyny postanowił wparować na licealne
balety, po kiego Boga odwiózł mnie do domu. Jednak mimo własnej woli,
uśmiechnęłam się pod nosem.
Nakładając
na twarz makijaż ratunkowy, czytaj – wyszpachluj się do zera, bo twojego kaca
widać na odległość, wyobraziłam sobie jego uśmiech. Nie do końca równe, białe
zęby, ten lekceważący błysk w oku, dołeczki w polikach. Lubiłam delikatną urodę
Harry’ego… Lecz później uświadomiłam sobie jedną, niezmiernie ważną rzecz. On
wyjeżdżał, on to pół biedy, bo mimo wszystko nic między nami się nie zmieniło,
wciąż uważałam go za wrzód na tyłku, ale razem z nim, znikał także Zayn. Tak,
znikał, bo kiedy był gdzieś tam w świecie, odnosiłam wrażenie, jakby nie było
go wcale.
Zignorujesz
go… - postanowiłam, kiedy ubrałam na siebie białą koszulę i sprane już, ciemne
dżinsy z wysokim stanem. Kolczyki, bransoletka, dwa pierścionki, buty na
wysokim obcasie. Przejrzałam się w lustrze. Lubiłam swój styl, miewałam takie
dni, że zarzucałam cokolwiek miałam pod ręką, a innymi czasy, spędzałam przed
szafą godziny. Często wymieniałam się ubraniami z mamą, jednak była jedna
rzecz, której nie mógł pożyczyć ode mnie nikt – płaszcz. Ponad wszystko
ukochałam sobie płaszcze wszelkiego rodzaju. Miałam cztery – dwa prochowce
przed kolano, jeden krótki i jeszcze jeden, sięgający aż do łydek. Dodatkowo
szale… Ach, byłam przecież kobietą. Lubiłam ubrania, kosmetyki, perfumy, o tak,
przede wszystkim perfumy. Tego dnia pokropiłam się cytrusowym pachnidłem od
Britney Spears, a w ostateczności związałam włosy w zwyczajny kucyk. Nie miałam
siły na użeranie się z nimi. I wydawałoby się, że doszłam do siebie. Pomijając
fakt, że wewnętrznie krwawiłam, potrzebowałam jeszcze tylko choćby jednej
filiżanki kawy, aby funkcjonować należycie. Dlatego po pięciu minutach
siorbałam gorący napar z ulubionego kubka. Starałam się nie myśleć o niczym.
Bez przerwy zerkałam na swojego wysłużonego już Samsunga Galaxy, z nadzieją, że
Zayn zadzwoni, abym mogła po chamsku odrzucać jego połączenia. Niestety, była
dopiero ósma piętnaście, więc zapewne jeszcze słodko spał. W sumie… Też bym
pospała, jednak na dziewiątą miałam spotkanie kółka teatralnego i chcąc nie
chcąc, musiałam stawić czoło temu dniu. Nawet jeśli miałam spędzić trzy, albo
cztery godziny w towarzystwie Sierry Rowner…
Lecz
najpierw musiałam zdzierżyć jeszcze jedną, równie denerwującą osobę.
Usłyszawszy dzwonek do drzwi, razem z kubkiem kawy w dłoni, udałam się je
otworzyć. Najwidoczniej wszyscy domownicy wciąż spali, ale jakoś nie zrobiło mi
to różnicy. I tak wychodziłam za chwilę.
Kiedy
zmierzyłam wzrokiem sylwetkę chłopaka, stojącego na ganku, nagle mnie
zamurowało. Ja – Crystal Whitemore – straciłam język w gębie. Dopadła mnie fala
wstydu i o ile się nie mylę, moja twarz zaszła się rumieńcem. Ponieważ dopiero
kiedy zobaczyłam Harry’ego, przypomniałam sobie dosłownie wszystko z minionej
nocy. To, jak wniósł mnie do domu, jak delikatnie i spokojnie ze mną rozmawiał,
jak poprosiłam go by został, jak dotknęłam jego dłoni i wreszcie jak
nienaumyślnie fantazjowałam o jego owianych ustach, które miały naturalny
odcień malin. Boże, Crysta! Poczułam taki dziwny uścisk w brzuchu i nie, nie
chodziło o przysłowiowe „motylki”, chodziło o świadomość, że on też to pamięta,
a idę o głowę, że byłam na tyle wstawiona, aby dać się przyłapać na wodzeniu
wzrokiem po jego wargach.
-
Cześć – rzuciłam oschle, dopijając kawę, przesunęłam się w drzwiach, aby wszedł
do środka, chociaż i tak planowałam go zaraz wyprosić. Przecież spieszyłam się
na autobus, aby dotrzeć do centrum miasta szybciej… Autobus na drugim końcu
ulicy, który wyjeżdżał za niecałe dziesięć minut… Dziesięć minut ze Stylesem,
to wyzwanie, słońce!
-
Cześć – posłał mi nieznaczny uśmiech, podając czerwone, dziergane zawiniątko.
-
Co to? – postawiłam kubek na stoliku w przedsionku i rozwinęłam materiał.
Zmarszczyłam czoło.
-
Twój szal, zostawiłaś w aucie Patricii… Chyba miałaś go na sobie – przyszedł
tu, aby oddać mi szalik. Fascynujące. Przecież mama Zayna mogła zrobić to za
niego. Dlatego uniosłam jedną brew – no i sprawdzam jak kac – wytłumaczył się,
kątem oka spoglądając na moją dłoń. Sugestia? Czyżby?
-
Mhm – ubrałam szal na siebie, zarzucając też czarny płaszcz – nie pamiętam nic
po moim wybuchu złości – skłamałam. Nie chciałam tłumaczyć się z dziwnych zachowań
oraz nalegań coby został i bezkarnie spał w moim łóżku. Nie i już.
-
Mhm – zawtórował mi, oblizując spierzchnięte usta. Zaynowi zaproponowałabym
wazelinę, ale Harry nie był Zaynem. Poza tym, nikt nie był Zaynem – wychodzisz?
– nie, ubrałam płaszcz z nudy, deklu – pomyślawszy tak, skinęłam tylko głową.
Ciągle miałam przed oczyma sytuacje z wczoraj i tak bardzo ich żałowałam.
Dodatkowo jakikolwiek kontakt ze Stylesem jeszcze bardziej utrudniłby rozstanie
moje i Malika.
-
Jeśli nie chcesz być narażony na sprzątanie z rana, to radzę ci również iść…
Zaraz wszyscy wstaną – rzuciłam, delikatnie sugerując, aby po prostu sobie
poszedł i nie pokazał mi się na oczy do końca swojego kurewskiego życia.
-
Jasne, w porządku – otworzył drzwi – zobaczymy się jeszcze? – musiałeś o to
pytać?
-
Nie wiem… Ale na pewno, dzięki za szalik – wystawiłam dłoń w jego stronę, a
lekko zdezorientowany Harry ją uścisnął. Uśmiechnęliśmy się do siebie prawdę
mówiąc trochę z przymusu, po czym po prostu wyszedł.
Westchnęłam
ciężko. Zapowiadał się długi, męczący dzień. Opróżniłam kubek do końca i
również znalazłam się na ganku. Styles już odszedł, co niezmiernie mnie
ucieszyło. Nie chciałam się z nim użerać, nie miałam najmniejszej ochoty na
nic… Jesienny brak perspektyw. Dodatkowo pani Thomas znów zgrabiała liście…
Aby
dostać się na przystanek autobusowy, musiałam przejść obok jej domu i narazić
się na wredne spojrzenie, bądź pierdyliard epitetów, tym razem jednak,
staruszka mnie zaskoczyła, ponieważ uśmiechnęła się życzliwie.
-
Dzień dobry, Crystal – rzuciła, a ja zmarszczyłam brwi – miłego dnia ci życzę –
mogę zapisać?! Pani Thomas była miła dla kogokolwiek bez policyjnego nakazu?!
-
Dzień dobry i wzajemnie – odpowiedziałam nieco niepewnie, a ona się zaśmiała.
-
Powiem ci, trzymaj się tego swojego jak najmocniej – nie zrozumiałam w ogóle o
co jej chodziło. Coś było nie tak – to bardzo dobry chłopak – skinęła. Siliłam
się na uśmiech. Jakiego „mojego”? Co się stało?! Nie rozumiałam… Szczerze? Ja
nawet nie chciałam rozumieć…
*~*
-
O. Mój. Boże! – pisnęła niewysoka, ruda dziewczyna. Jej błękitne oczy błysnęły
prawie tak mocno, jak aparat na zębach. Dodatkowo sporych rozmiarów piersi
nastolatki tak zabawnie podskoczyły, kiedy biegła w moim kierunku. Zazdrościłam
jej tego. Prawdę mówiąc zazdrościłam wszystkim, piersiastym dziewczynom ich
„dobytku”. Niestety, mój biust był adekwatny do kościstej sylwetki, ale nie
można mieć wszystkiego, prawda? Poprawiwszy okulary na nosie, próbowała coś
powiedzieć, a ja zmarszczyłam czoło.
-
Becky, spokojnie – odezwałam się, kładąc dłoń na ramieniu siedemnastolatki,
która wręcz nadpobudliwie wertowała strony jakiegoś kolorowego pisemka.
- Nie będę spokojna, musisz coś widzieć… - przegryzła
wargi. Wtedy dołączyło do niej jeszcze kilka innych dziewczyn, otaczając nas
tak zwanym „wianuszkiem”. Poczułam się osaczona, dlatego z desperacją rozejrzałam
się po halce teatralnej. Nie była duża, dodatkowo kiepsko ją oświetlono. Pod
ścianą znajdowało się od grona krzeseł, poukładanych jedno na drugim, a przed
nami rozrysowywała się drewniana scena. W sumie… Wszystko tam było drewniane.
Pomieszczenie znajdowało się w piwnicy jednej ze starszych kamienic, w samym
środku Bradford. Za oknem słychać było przejeżdżające samochody, ale kiedy
członkowie kółka teatralnego poprzebierali się już w swoje stroje, reflektory
rzuciły świetlną poświatę na scenę, a muzyka została włączona, można było
poczuć prawdziwie staroangielski klimat. Uwielbiałam to. Zawsze marzyłam o tym,
aby pewnego, pięknego dnia obudzić się przynajmniej trzy dekady wcześniej,
chciałam doświadczyć czegoś innego. Chciałam stać się Lady Crystal Veronicą,
chciałam zagrać.
Wtedy było inaczej. Piszczące dziewczyny, w wieku od
piętnastu, do dziewiętnastu lat przeglądały gazetę szukając ważnej dla nich
strony. Jedna z nich zaczęła bawić się kosmykami moich włosów, inna pochwaliła
makijaż, jeszcze kolejna perfumy, a ja poczułam osaczenie całkowite. Miałam ich
serdecznie dość. Wiedziałam, że po akcji na imprezie tym bardziej uświadczą się
w fakcie, albo prędzej NIEfakcie, że między mną, a Stylesem coś jest. Zawsze
kiedy chłopcy pojawiali się w Bradford, stawałam się obiektem plotek koleżanek
oraz obiektem westchnień kolegów. Stawałam się po prostu… Obiektem.
Wypatrzyłam w tle wysoką, szczupłą młodą kobietę, ubraną
w atłasową sukienkę, czarne rajstopy i botki na delikatnej szpilce. Jej prawie
nieumalowana, delikatna twarzyczka rozpromieniała w pokrzepiającym uśmiechu,
który mi posłała. Na jej czoło nie opadał ani jeden kosmyk, prawie że
platynowych, perfekcyjnie wyprostowanych włosów, a tak „ulizana” fryzura
idealnie oddawała jej chochlikowatą urodę. Na pierwszy rzut oka było widać, że
dziewczyna nie należy do tych zwyczajnych, małych, szarych ludzi. Każdy kto
znał ją choć trochę lepiej niż tylko z widzenia, wiedział, że jest ona
niezwykle ciepłą osobą, pełną wdzięku i prostoty. Mimo porządnej sumki na
koncie bankowym rodziców, nie szastała pieniędzmi, co więcej, przy nowo
poznanych ludziach rzadko kiedy przedstawiała się z nazwiska, ponieważ od razu
czuła się skreślona. Wiedziałam o tym, ponieważ była moją przyjaciółką i
zdawałam sobie sprawę z faktu, że musi być jej bardzo ciężko. Praktycznie sama
wychowywała swoje dwie młodsze siostry, rzadko kiedy rozmawiała z tatą, mamę
widywała w weekendy, w domu, dom to mało powiedziane, w rezydencji, uśmiechami
i nieznacznymi rozmówkami, mogła wymieniać się wyłącznie z Helen – pokojową.
Kiedy dziewczyny wszczęły jakąś potyczkę słowną, która
przerodziła się w nieprzyjemne epitety, skorzystałam z okazji i wymknęłam się
im. Podeszłam do blondynki, uśmiechając się jak najbardziej szczerze. Kończyła
właśnie stroić skrzypce, na których grała podczas każdego przedstawienia.
Zadzierając głowę, ucałowałam ją w polik, a ona zrobiła to z moim.
Zachichotałam niczym paryska panienka.
- Cześć, Lu – westchnęłam, siadając na scenie, a Laurel
tylko skinęła. Była skupiona na instrumencie. Uwielbiałam kiedy grała. Miała
prawdziwy talent, albo po prostu dobry słuch muzyczny. Ja przygrywałam od czasu
do czasu na pianinie, ale tak samo jak z grą aktorską – byłam samoukiem. To
Laurel mnie podkusiła. Zawsze kiedy przychodziłyśmy do niej do domu, a raczej
rezydencji, podziwiałam pianino stojące po środku jednego z licznych holi.
Blondynkę posyłano do różnych nauczycieli, ale to nie była ich zasługa. Laurel
po prostu czuła muzykę i kiedy grała na skrzypcach, bo to one okazały się jej
„konikiem”, opowiadała swoją historię. Historię mówiącą, że pieniądze nie
potrafią zastąpić miłości.
- I'm here without you – zaśpiewałam tekst piosenki,
którą akurat grała, a Laurel wywróciła oczami. Chodziło jej zapewne o
„usunięcie” „baby” na końcu. Zawsze to robiłam, uznałam, że to słowo zrobiło
się po prostu zbyt tandetne w piosenkach – But you're still on my lonely mind…
- mój mocny głos został zmieszany z odchrząknięciem. Przeniosłam wzrok na
wysoką dziewczynę, która uśmiechała się w totalnie wredny sposób. Miałam
wrażenie, że zaraz zacznie trącić jadem.
- W sumie da się ciebie słuchać – rzuciła od niechcenia,
a Laurel przestała grać. Wpatrywała się w Sierrę z życzliwym uśmiechem.
Podziwiałam przyjaciółkę za to, że nigdy w życiu nie odpowiedziała jej żadną
pyskówką. Laurel uznała, że nie zniży się do poziomu Sierry i uda obojętną.
McLives wyznawała zasadę „głupim się ustępuje” i czasem odnosiłam wrażenie, że
to ja byłam tą „głupią” w naszej przyjaźni – jeśli jest się głuchym jak pień –
dodała Rowner, oglądając swoje maźnięte czarnym lakierem szpony.
- Nie każdy śpiewa tak pięknie jak ty, Sierro – rzekła
Laurel, zanim ja zdążyłam po prostu na nią zakląć – poza tym…
- Wow, umiesz mówić… - fakt, że Lu była o kilka lat
starsza nie przeszkadzał Sierrze w jej zaczepianiu – no i szkoda by było, gdyby
cię odrzucili w piątek – mruknęła, wydąwszy dolną wargę. Spojrzałyśmy z
przyjaciółką po sobie – przesłuchanie w Londynie przesunęli na ten piątek. Mam
nadzieję, że będziesz. Potrzebuję konkurencji. – zamarłam na moment. Nie
rozmawiałam z mamą na ten temat od tygodnia, idę o głowę, że zapomniała… Boże.
Poczułam taki nieprzyjemny uścisk w dole brzucha. Obstawiamy – kac, czy stres?
Matko, ja chyba zbledłam, dlatego Laurel kontynuowała przepychankę słowną.
- Cieszy nas fakt, że widzisz w Crystal konkurencje –
wzruszyła ramionami, kiedy perlisty śmiech Sierry przeszył całe pomieszczenie.
- Chyba, że mamusia ci zabroniła… - uniosła jedną brew.
- Nie – odzyskałam język w gębie. Chciałam ją rozszarpać.
Chwycić za te tlenione kłaki i rozbić głowę Rowner o deski – jasne, że będę.
Mam już nawet…
- Znalazłam! – pisnęła Becky, pokazując otwartą gazetę.
Zamarłam. Wszyscy w pomieszczeniu zamarli, a czas jakby się zatrzymał. Poczułam
chęć porzygania się prosto na lakierki Sierry. Mój żołądek znów fiknął salto.
- Co mnie ominęło… - ciszę przerwał głos Lottie, która
niosła gitarę. Jednak ona także zamilkła, zerkając na pisemko. Od cholery
zdjęć.
Nasze złączone dłonie, kiedy uciekaliśmy przed paparazzi.
My leżący w różach pani Thomas. My wychodzący z auta. Ja w jego ramionach. Był
nawet perfidny fotoszop, nasz pocałunek. Ja. Crystal Veronica Whitemore i on.
Harry Edward Styles. Boże… Poczułam tylko jak mnie mdli. Podniosło mi się, ale
w porę po prostu wyszłam z salki, mijając Tima, naszego nauczyciela – geja w
drzwiach. Pobiegłam prosto do łazienki i nie zważając na nic, oparłam czoło o
muszlę. Zbyt wiele…
*~*
Kilka godzin
wcześniej…
Harry Styles:
Na dworze było niemiłosiernie zimno, a listopadowy już
wiatr okalał moją twarz. Oblizałem spierzchnięte usta po raz kolejny, starając
się nie udławić własnymi włosami, które bez przerwy wlatywały mi do buzi. Jak
na złość gumka, która trzymała je w niedbałym koczku pękła, zatem musiałem
poradzić sobie z zawieją sam. I niby szedłem tylko na drugą stronę ulicy, ale
ów poranek mogłem porównywać do jakiejś katorżniczej pracy. Zakląłem w duchu,
znów oblizując usta. Miałem wrażenie, że straciły już swój odcień, stając się
krwistoczerwone. Brakowało mi tylko opryszczki i jesiennej tradycji stałoby się
zadość. Szczerze nienawidziłem jesieni. Na dworze robiło się przebrzydle
chłodno, wiatr stawał się przenikliwy, a na domiar złego ciągle łapałem
uporczywy katar, albo migrenę. O popękanych wargach już nie wspomnę, bo to był
całkowity standard.
Zapiąłem ostatni guzik czarnego płaszcza, miętoląc w
jednej ręce czerwony, damski szal, pachnący Playboyem. Zawahałem się na moment.
Spojrzałem na dom, w którego kierunku zmierzałem i przemyślałem sprawę raz
jeszcze. Nie do końca wiedziałem, jak działać. Planowałem to co zwykle,
planowałem pobawić się w uroczego dupka i wprosić do Whitemore na śniadanie,
ale gdyby jeszcze spała? Cóż. Przeniosłem wzrok na drugą posesję i znów
popadłem w zamysł. Mogłem załatwić ostatnią sprawę, jako pierwszą, a pierwszą
jako ostatnią, ale jeśli…
- Co za ustrojstwo – chropowaty głos zagłuszył myśli.
Zatem postanowione. Niech pierwsi będą ostatnimi, czy jakoś tak. Na moje usta
wpełzł uśmieszek, kiedy oparłem się o płot. Ogarnąwszy włosy za uszy,
spojrzałem w kierunku przygarbionej sylwetki siwej kobiety.
- Może pomogę? – zaoferowałem się, obserwując jak pani
Thomas „walczy” z przestarzałą kosiarką. Nie wiedziałem po co. Przecież trawa i
tak usychała na zimę, ale ktoś mądry powiedział kiedyś, że starszych, a tym
bardziej kobiet, nie należy próbować zrozumieć, więc po prostu dalej się
uśmiechałem, kiedy ona zmierzyła mnie od góry do dołu.
- To ty zniszczyłeś moje róże, prawda? – dokuśtykała do
płotu, zakładając ręce na biodra. Tuż za nią przybiegł Jefferson, merdając
radośnie ogonem. Zwierzak najwidoczniej mnie polubił i chyba vice versa.
- Tak jakby – wszedłem do ogródka, tym razem nie przez
płot, tylko normalnie – furtką – to był głupi wypadek i moja wina – nie
zwracając uwagi na zniesmaczoną mimikę staruszki, wyciągnąłem kosiarkę z
szopki. Pies momentalnie poszedł w moje ślady, domagając się głaskania.
- To była WASZA wina, młody człowieku – wziąwszy
Jeffersona na ręce, zacząłem drapać go za uszami. Uprzedziłem jednak kąśliwą
uwagę pani Thomas:
- Spokojna głowa, wesz się pozbyłem – kobieta ku mojemu
zaskoczeniu tylko zaśmiała się cicho.
- Masz tupet, panie Styles – wyciągnęła jeszcze
pomarańczowy kabel, podłączając go do prądu.
- Owszem, mam też czelność zapłacić pani za te róże, pani
Valerio – odstawiłem Jeffersona na trawę, co zdecydowanie go uraziło, ponieważ
odszedł obrażony. Wyjąłem z kieszeni równo pięćset funtów i wyciągnąłem rękę w
stronę kobiety. Ta tylko wywróciła teatralnie oczami, kuśtykając w moją stronę.
Zacząłem się zastanawiać ile może mieć lat, jednak szybko zbyłem te myśli. Jej
stara, pomarszczona twarz emanowała niechęcią do ludzi, a zgarbiona sylwetka,
świadczyła o ciężkiej pracy, jaką wykonywała. Patrząc na kobietę z góry, wymyśliłem
już kilka, pfff, kilkaset, historii z jej życia. Skąd pochodziła, w czym się
specjalizowała, jaka była za młodu… Kawałek historii… Mimo mojej wrodzonej
ciekawości, nie chciałem pytać. Nie musiałem być Sherlockiem, aby wiedzieć, że
pani Thomas ponad wszelką wątpliwość nie nadaje się na babcię, a może
prababcię.
Przez kilka minut staliśmy w ciszy, aż wreszcie mruknęła
coś pod nosem. Przeczesała prawie że białe włosy palcami, a złota obrączka
błysnęła w tłumionym przez chmury słońcu. Więc mężatka, a raczej wdowa…
- Mam miętę z ogródka. Wjedzie pan, panie Styles, zaparzę
– zdziwiłem się na te słowa. Spodziewałem się wszystkiego… Prócz zaproszenia na
herbatę. I sam nie wiem, czy z grzeczności, czy z zaabsorbowania całą sytuacją,
po kilku minutach siedziałem w przytulnym, typowo przedwojennym salonie,
trzymając w obu dłoniach porcelanową filiżankę.
- Nie wezmę tych pieniędzy – orzekła wreszcie, mierząc
mnie spojrzeniem, choć w swoim dwudziestoletnim życiu czułem na sobie wzrok
pierdyliarda i jeszcze trochę przedstawicielek płci pięknej, jeszcze nigdy nie
czułem takiej dezorientacji, jak przy pani Thomas – nie chodzi o gotówkę, panie
Styles – pies wskoczył na jej kolana – chodzi o pracę. Chodzi o przykładność,
uczucie… - westchnęła ciężko, a ja zmarszczyłem czoło – kochałam te kwiaty,
były w pewien sposób ważne – zawiesiła się – i nawet jeśli uznasz mnie pan za
szaloną, to ja wiem swoje… - przegryzłem wargi, spuszczając wzrok. Pani Thomas
nie była tak straszna, jak się prezentowała na pierwszy rzut oka. Wyglądała na
osobę, która specjalnie odpychała od siebie ludzi, aby móc przeżyć swoją własną
agonię w samotności – Zdenerwowałam się, niepotrzebnie – uśmiechnęła się pod
nosem, a ja pociągnąłem łyk mięty – nie lubię tego. To taka zemsta na własnym
zdrowiu, za głupotę innych…
- Hemingway – tym razem to ja posłałem staruszce uśmiech,
który bezzwłocznie odwzajemniła.
- Humanista? – zapytała kąśliwie, na co pokręciłem
przecząco głową.
- Pasjonat – odparłem – lubię czytać.
- Chłopcy zazwyczaj odrzucają czytanie – podniosła się z
fotela z oporem, podchodząc do półki. Wyciągnęła jedną z książek i przeczytała
tytuł. Nie nosiła okularów – wiem, miałam syna i córkę do porównania – zatem
wdowa z dwójką dzieci. Tylko co się z nimi stało? – lubił tylko tę – podała w moją
dłoń oprawioną w twardą okładkę książkę i zachęciła do przeczytania na głos
tytułu.
- Ręka Mistrza – przeniosłem wzrok na kobietę, która
podpierała się o oparcie fotela.
- Twoja dziewczyna jej nienawidzi – pani Thomas
parsknęła, a ja domyśliłem się o kogo chodziło. Tak samo Louis nazwał Crystal
tego poranka.
- Whitemore nie jest moją dziewczyną – wytłumaczyłem
kiedy pani Valeria odniosła swoją filiżankę do kuchni. Zawahałem się. Sięgnąłem
do kieszeni i niepostrzeżenie zostawiłem te pięćset funtów za jednym ze zdjęć,
tak aby się nie zorientowała. Potem bezcelowo przewertowałem kartki książki.
- A szkoda... – mruknęła – chodzicie za ręce, wspólnie
niszczycie ludzki dobytek… Więc co jest między wami? – nie wiedziałem jak
odpowiedzieć na jej pytanie, ponieważ sam nie znałem odpowiedzi.
- To dziwne…- palnąłem po namyśle.
- „Nawet dziwna miłość jest lepsza od braku miłości.” –
zacytowała, a ja cicho zarechotałem. To co nas łączyło, ponad wszelką
wątpliwość nie było ani trochę miłością. Zbyt krótko się znaliśmy, nawet się
nie lubiliśmy, chyba…
- Stephen King, „Zielona Mila” – znów uśmiechnąłem się
dumnie. Siedziałem tam jeszcze chyba pół godziny i doszedłem do krótkiego
wniosku. Już nigdy nie ocenię książki po okładce. Nie i już.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz