Rozdział II
Dwa lata wcześniej…
- *When you cried I'd
wipe away all of your tear…! – donośny szum zagłuszał mój głos, okej, w
domniemaniu, okej, wierzyłam, wróć, chciałam wierzyć w to, że opadanie gorącej
wody prosto w brodzik stłumi brutalne kaleczenie najpiękniejszej piosenki tego
stulecia. Co podkusiło mnie do śpiewania, skowyczenia? Zwał, jak zwał, ale
nawet głuchy po przeczytaniu tekstu My Immortal jest wstanie wyobrazić sobie tę
melodię i zacząć interpretować ów dzieło sztuki, bo inaczej My Immortal nie
ochrzczę, na sto kolejnych sposobów. Są po prostu piosenki, które raz
usłyszane, przeczytane doprowadzają słuchaczy, czytających, do wzruszenia. Są
też artyści, potrafiący operować swoim głosem tak nieziemsko, że nawet
najgorszy chłam zabrzmi jak My Immortal. Owszem, dla kogoś My Immortal może być
chłamem, ale spójrzmy prawdzie w oczy. Piosenka robi kolosalne wrażenie,
doprowadzając, przynajmniej mnie, do kontemplacyjnego stanu. Za każdym razem
gdy ją włączam, a jest pierwsza na liście ulubionych, zaczynam zastanawiać się
czy tak naprawdę warto się zakochać. Czy warto zaczynać cokolwiek, ponieważ
hej, jak to mawiają – i tak wszystko do piachu. Kiedy się za coś zabierasz
musisz liczyć się z faktem, że nic nie trwa wiecznie. Lata mijają, ludzie się
zmieniają, a wszystko gdzieś tam ma swoją metę. Nawet życie. Życie nie jest
długie, dlatego uważam, że należy z niego korzystać i wyciskać ostatnie poty,
aby móc umrzeć spełnionym, jednak najzwyczajniej w świecie nie idzie się spełniać,
robiąc cokolwiek wbrew sobie. Aby specjalizować się w czymś, należy czuć to
każdą drobinką swojego ciała, jak i duszy, a ja? Ja po prostu nie czułam
siebie… Nie, nie mam na myśli tekstu
„Jestem do bani, chcę umrzeć, śmieeeerci!”, w żadnym wypadku. Ja po prostu nie
potrafiłabym być jedną osobą przez całe powiedzmy dziewięćdziesiąt parę lat,
zaplanowane dla mnie gdzieś na górze. Nie i już! Pamiętam, że w dzieciństwie
zmieniałam charakterki, jak rękawiczki, raz nawet wcieliłam się w seryjnego
mordercę, przez co Pani Thomas o mało nie wezwała policji. Drogie dzieci,
zapamiętajcie, że popylanie z nożem za psami starszych pań nie kończy się
dobrze… Do czego zmierzam? Cha, jak wszyscy – do końca, chcę tylko powiedzieć:
jeśli zobligowałeś się do powiedzenia sobie, „ej, nie spieprzyłem!” musisz
robić to co kochasz, a ja – Crystal Whitemore – kocham grać.
Myślę, że pokrótce skwitowałam magię
My Immortal. Ta piosenka, opowiadająca, powierzchownie mówiąc, o wciąż
trwającej miłości, do kogoś, kto ładnie rzecz ujmując, udał się już na wieczny
spoczynek, potrafi wyciągnąć z człowieka najskrytsze myśli. Począwszy od
kochania, skończywszy na marzeniach. Nie zawsze jednak…
Wtedy My Immortal było pierwszym, co
wpadło mi do głowy, dlatego właśnie pozwoliłam sobie na wyśpiewanie od początku
do końca, słowo w słowo, dając się ponieść fałszom, tej właśnie piosenki.
Myślałam, że jestem sama. Rodzice pojechali z Electrą – moją młodszą o niepełne
sześć lat siostrą – na dni otwarte do szkoły baletowej w Londynie, którą młoda
wybrała już potrafiąc mówić tylko i wyłącznie mama, tata, kupa, chociaż myślę,
że to właśnie rodzicielka popchnęła ją ku tańcowi. Ale miała talent, miała też
środki, więc czemu by nie złapać okazji? Później spędzili noc u babci na
miejscu, więc mnie przenocowała mama Zayna, bo zdaniem Olivii Whitemore
szesnastoletnia Crystal sama w domu może spowodować wybuch. Patricia natomiast
wybyła na zakupy z dziewczynami. Sam Malik zabrał kolegów z zespołu na małą
wycieczkę „krajoznawczą” po Bradford, więc stwierdziłam, że przed osobistym
poznaniem szanownego One Direction, wypadałoby wziąć prysznic. Chłopcy bowiem
zjawili się w mieście późno w nocy, kiedy słodko spałam, a wcześniej zawsze
jakoś przepadały nam spotkania. Raz kiedy wpadli, to ja byłam w Londynie u
dziadków, później leżałam w łóżku z Wysypką Bostońską i cholernie zaostrzoną
kwarantanną, a w ostateczności poznałam tylko Nialla, z którym minęliśmy się w
drzwiach. Tak, na żywo jest przystojniejszy, dlatego uznałam, że wypadałoby
chociaż sprawiać wrażenie ogarniętej. Ale artystyczne dusze tak mają… Wtedy
jeszcze nie dbałam o siebie tak, jak teraz. Kiedy miałam szesnaście… Jakkolwiek
to brzmi, bo działo się to AŻ dwa lata temu, ach, byłam zupełnie inną osobą.
Miałam jaśniejsze włosy, byłam odrobinę bardziej zaokrąglona, przeważnie nieumalowana,
a tamtego dnia wyskoczył mi okropny pryszcz na skroni, dlatego pozbywając się
niechcianego „najlepszego przyjaciela nastolatki”, pozostawiłam poduszony, czerwony
ślad. Jednak hej, miałam calusieńką godzinę. Zdążyłabym doprowadzić się do
perfekcji. Proszę, zwróćmy uwagę na tryb przypuszczający…
- Matko, wpuść mnie, zaraz się
zleję! – zdawało mi się? Przecież wszyscy wybyli… Dla pewności przestałam
śpiewać i wychyliłam głowę spod prysznica. Nic. Nikogo nie zobaczyłam ani za
przyciemnianą szybką, ani w środku. Dodatkowo żaden głos… Wzruszyłam tylko
ramionami i wróciłam do poprzedniego zajęcia, mianowicie namydlania całego
ciała. Ach, uwielbiałam siedzieć pod prysznicem, uwielbiałam ładnie pachnieć,
dlatego byłam dumną posiadaczką pierdyliona perfum. Tak samo jak zdecydowanie
zbyt często myłam ręce i zęby, dla paradoksu, żeby nie było, że ze mnie
pedantka, nie pogardziłam bałaganem w pokoju, przede wszystkim w szafie, a
nawet brudną koszulką, ale tylko wtedy, kiedy wiedziałam, że nikt prócz rodziny
i Zayna mnie w niej nie zobaczy…
Mhm, a on, Boże, on widział mnie
nago! Aż się wzdrygnęłam, ponieważ mój słuch nie mylił. Usłyszałam tylko
przekręcenie się zamka w drzwiach oraz kroki. To wystarczyło, abym wyłączyła
wodę i przetarła choćby lekko, rozsuwaną szybę dzielącą prysznic od reszty
łazienki. Zamarłam na chwilę, chłopak też zamarł. Stał przez moment jak wryty.
Jego ciemnobrązowe loki opadały na czoło, a zielone oczy zabłysnęły iskierką
wstydu. Na bladych polikach pojawiły się czerwone, nie, to nie była czerwień,
to była purpura, rumieńce. Wydawał się zmieszany i był gotowy wyjść, ale
natychmiast przypomniał sobie o uporczywych potrzebach fizjologicznych.
Nasza magiczna chwila skończyła się
tak szybko, jak się zaczęła. Wiecie co mam na myśli. Ludzie widzą się po raz
pierwszy, wymieniają spojrzenia, a wszystko nagle zaczyna dziać się w
spowolnionym tempie. Nie znając się, mają ochotę rzucić się sobie w ramiona…
Poczułam prawie to samo, ponieważ poczułam potrzebę naskoczenia Loczka i
zamordowania gościa gołymi rękoma. To trzeba mieć tupet. Świetnie zaczęta
znajomość. Po prostu pięknie.
- Co ty… Boże, wynocha, przecież wiedziałeś,
że ktoś tu jest! – momentalnie zasłoniłam się rękami, krzyczałam.
- No tak, tak, ale – Harry, bo rzecz
jasna znałam go z prasy, przeskakiwał z nogi na nogę.
- Ale co?! - nie
potrafiłam przestać się gorączkować. Byłam wściekła. Cha, wściekła to mało
powiedziane. Zamierzałam udusić tego zboczeńca, jednak Loczek zdawał się być
skupiony na czymś zupełnie innym – na przepełnionym pęcherzu.
- Obróć się, zasłoń, cokolwiek –
jęknął, rozpinając rozporek. O matko…
- Harry, kur… - nie miałam wyjścia,
stanęłam twarzą do mokrych kafelek i zamknęłam oczy. Nigdy w życiu nie byłam
tak onieśmielona i zła za razem. Nawet wtedy, kiedy choroba lokomocyjna dała
się we znaki podczas wycieczki szkolnej, do cholery jasnej! Kiedy brzydko
mówiąc raczył się już odlać, jakby nigdy nic wyszedł z łazienki.
Tylko spokojnie, Crys… Jesteś oazą
spokoju, kwiatem lotosu, wdech, wyde… Nie!
Nie wytrzymałam i czerwona z wściekłości
oraz wstydu, owinęłam się ręcznikiem. Już nawet nie zwróciłam uwagi na to, że
zostawiam za sobą mokre ciapki. Harry Kutafon Styles zapłaci za swoje –
pomyślałam, a potem doszłam do wniosku, że i tak nie miałam w jaki sposób go
ukarać. Pieprzyć to, będę wrzeszczeć – we mnie toczyła się zacięta walka dwóch
stron – wybuchowej ze stosowną. Ale kto tu zachował się niestosownie?! Wielka
gwiazdka, ZABIJĘ.
Dopiero po chwili, poczułam, że
tracę panowanie nad mokrymi stopami. Poślizgnęłam się i prawie naga wleciałabym
w kredens z porcelanową zastawą pra pra babki Zayna, gdyby… Zamknęłam nawet
oczy, o mały włos nie puściłam ręcznika, pisnęłam… Wtem zamiast zgrzytu
tłuczonego szkła, usłyszałam stłumiony śmiech, poczułam czyjeś dłonie na swojej
talii i dokładny zapach męskich perfum. Armani. Boże, te perfumy pachniały tak
nieziemsko…
*~*
Patrzyłam prosto w twarz zamaskowanego mężczyzny, nie
mogąc zrozumieć, co się działo. Dlaczego tak stał? Dlaczego nie atakował?! Z
pewnością miał powód, coby przeprowadzić ów „pogoń”, tylko jaki? Kiedy
wyciągnął dłoń w moim kierunku, zmarszczyłam brwi. Czego chciał? Postraszyć
przypadkowo napotkaną dziunię? Z nieufności do ludzi wyglądających na Asasina,
podniosłam się o własnych siłach, ale on wciąż nie dawał za wygraną. Zrobił
krok w moim kierunku, na co automatycznie się cofnęłam.
- Kim jesteś? – zapytałam, unosząc jedną brew, jednak on
położył palec na ustach, pokazując gestem ręki, że ściany mają uszy – okeej –
przeciągnęłam. Raz, dwa, trzy, UCIEKAJ! Nie uciekłam, ciekawość? Być może, lecz
po chwili zrozumiałam. Podciągnąwszy nosem, aż uchyliłam oczy. Armani. Rozpoznałabym
je wszędzie, a tylko jedna osoba, która znałam pachniała w ten sposób.
- Styles? – zapytałam, zdejmując chłopakowi czapkę.
Zwątpiłam, ale kiedy pozbyłam się także okularów z jego nosa, rozpoznałam
Harry’ego bez problemu. Chwila. Dajcie mi moment. Harry’ego?! Co Harry Styles
robił w Bradford, podczas gdy Zayn, nazwany przez fanki BRADFORD bad boy’em,
był zbyt zajęty, aby wysilić się i napisać chociaż esemesa?! I z czyjej racji
Styles mnie „ścigał”? Nic się już nie kleiło.
Harry skinął, odbierając swój kamuflaż. Wyciągnąwszy
telefon, nabazgrał coś w notatkach i podał mi Iphone’a. Cóż, było go na niego
stać, kto zazdrościł, ten zazdrościł, ale koniec końców nazywał się Harry
Styles, nie był zwykłym dzieciakiem znikąd. Jeśli dwudziestoletniego faceta
mogłam nazwać chłopakiem… Ale miał chłopięcą urodę, dlatego… Z resztą, jak to
się mówi, kto bogatemu zabroni?
„Wpadliśmy
na Halloween, wyciągnąłem najkrótszy patyczek, dlatego cię szukam. Na tt napisali,
że jesteśmy w Bradford, maskuję się. Btw, na przyszłość, biegaj wolniej,
zadyszka ;)”
- Halloween? –
przeniosłam na niego wzrok i znów zdjęłam okulary z nosa Loczka.
- Whitemore, oddaj
– wywróciwszy oczami, zabrał swoje, jak mniemam najdroższe w sklepie, okulary
przeciwsłoneczne.
- Styles, wytłumacz
o co chodzi! – i niech mój donośny głos szlag trafi, ponieważ powiedziałam to
zbyt głośno. Spojrzeliśmy po sobie, a następnie usłyszeliśmy nazwisko Harry’ego
wypowiedziane po raz drugi - proszę, powiedz, że to echo – szepnęłam, a on
przegryzł wargi.
- Obawiam się, że
nie – obrócił się w stronę płotu, przez który widać było jakiegoś faceta. Nie
zwróciłam uwagi na to, jak wyglądał, bardziej skupiłam się na aparacie w jego
dłoni – cholera – zaklął Harry i nie myśląc zbyt wiele, chwycił mnie za rękę.
Zdezorientowana ja zaczęłam biec, a on był tuż za mną. Zczaiłam, miałam
prowadzić, ponieważ chłopak nie znał Bradford zbyt dobrze. Koniec końców był tu
może z cztery razy.
- Dlaczego nas
goni?! – zawołałam, nie puszczając Stylesoweego rękawa. Nie wiedziałam gdzie
biec, ponieważ zaułek prowadził do centrum, gdzie ponad wszelką wątpliwość
czekało więcej paparazzi.
- No nie wiem,
zastanów się! – sarknął i przyspieszył. Och, tak… Gdyby jeszcze wiedział gdzie
te szczudła go prowadzą. Harry był ode mnie wyższy przynajmniej o głowę i
szyję, dlatego także nogi miał dłuższe. Swoją drogą niezłe, ale to taki drobny
szczegół.
- Nie chce mi się
kłócić, biegnij! – praktycznie ciągnął mnie za sobą!
- Gdzie?!
- Przed siebie! –
ubrałam jego okulary, na wypadek gdyby fotograf zdążył cyknąć nam fotkę,
chociaż wiedziałam, że to niewiele da. Kiedy spojrzałam przed siebie,
próbowałam wyhamować, ale na obcasie stopowanie okazało się piekielnie trudne.
Myślę, że wbiegłabym w mór gdyby bliskiego spotkania czoła z cegłami nie
zniwelowała klatka piersiowa Harry’ego. Armani. Poczułam Armaniego, próbując
złapać oddech.
*~*
Uchyliwszy zaciśnięte powieki, zobaczyłam
rozbawioną minę Loczka i momentalnie przypomniałam sobie dlaczego tak bardzo
byłam zdenerwowana. Patrzył na mnie z perfidną kpiną, z jego mimiki wyczytałam
wyłącznie tyle, że go rozbawiłam. Najwidoczniej nie odczuwał najmniejszej
potrzeby przeproszenia mnie za wtargnięcie do łazienki. Przez jeszcze moment
staliśmy tak twarzą w twarz, oboje milczeliśmy, a on głupkowato się uśmiechał.
-
My Immortal – odezwał się wreszcie, uśmiechając jeszcze szerzej. Nic nie
powiedziałam, byłam w zbyt wielkim szoku. O mało nie stłukłam najcenniejszej
zastawy Patricii przez czystą głupotę! Mama miała rację, nie można spuścić mnie
z oka ani na moment. Crystal Niezdara Whitemore.
-
My Immortal – powtórzyłam, starając się przypomnieć sobie, jak oddychać – My
Immortal – dodałam surowiej - My
Immortal! – w ostateczności wrzasnęłam, a mina Harry’ego zrzedła – Serio?!
Doprawdy, serio?! Wtargnąłeś mi do kibla i jedyne co mówisz to tytuł piosenki,
którą śpiewałam?! – poprawiłam ręcznik na biuście, wlepiając w rozmówcę
mordercze spojrzenie.
-
No tak… Przepraszam, ale sama rozumiesz… - speszył się. Może wreszcie dotarło?
Owszem, rozumiałam, ale gdyby z łaski swojej powtórzył, zapukał sama nie wiem,
chociażby ten przysłowiowy sto pierwszy raz, zdążyłabym narzucić coś na siebie,
a nawet łaskawie wyjść. Ominęłoby nas oboje wiele nieprzyjemności, ale
niestety.
-
Uwierz, Styles, staram się – przeczesałam dłonią mokre kosmyki i dałabym mu
kazanie prawie, że mszlane, gdyby do salonu nie wszedł jeszcze jeden chłopak,
za nim dwoje następnych, a na samym końcu sam Zayn.
-
Haz, widzę że poznałeś już Crys – odezwał się ten ostatni, a Louis Tomlinson,
tak, rozróżniałam ich wszystkich, wybuchnął gromkim śmiechem.
-
Spokojnie czika – rzucił, starając się nie udławić własną śliną – on należy do
mnie – ten żart spowodował napad radości całej piątki i mój ogromny, czerwony
niczym samo piekło, rumieniec. A niech was, One Szydercy Direction. A niech
was!
*~*
- Niech ten szajs
przestanie dzwonić, noo! – krzyknął w biegu, kierując się w stronę mojego
osiedla. Świetnie, po prostu cudownie! Niech zdradzi paparazzi gdzie mieszkam.
Co się przejmujesz, Crystal, przecież i tak świat JESZCZE nie wie o twoim
istnieniu. Do jasnej ciasnej, a jak się dowie?! Nie chciałam za dużo myśleć.
Wolałam skupić pełną uwagę na nie straceniu płytkiego oddechu.
Niesprawiedliwego wobec innych uczniów celującego z w-f’u ciąg dalszy…
- Nie wyłączę go
biegnąc! – zmierzaliśmy na osiedle od tłu, czyli przez tak zwane „bagna”.
Dzieciaki ochrzciły tym tytułem błoto jeszcze za placem zabaw. Rosło tam kilka
drzew, dlatego w naszym sprinterskim tempie, ciężko było w nie nie wpaść. Harry
Cholerny Styles nie byłby sobą gdyby nie spieprzył, czytaj: nie wybrał drogi
pod przysłowiową górkę.
- Chociaż spróbuj,
jest za nami?! – wiatr się wzmógł, och, takie tam złośliwości z góry, a nawet
zaczęło kropić.
- Nie obrócę się,
deklu! – mimo wszystko, zrobiłam to – nie widzę go.
- Świetnie, to
teraz… - znów mnie zatrzymał i wdrapał się na biały płot.
- Jezu, złaź stąd,
Styles, k…! – zaczęłam panikować. Płot nie był wysoki, ale nie jego rozmiar
doprowadził mnie do obaw, tylko fakt czyja posesja znajdowała się za nim.
- Szybko, naprzeciw
jest dom Zayna – przeskoczył przez ogrodzenie, wyciągnąwszy dłoń w moim
kierunku.
- Nie rozumiesz… -
usłyszeliśmy szczekanie psa – Harry! – jęknęłam zrezygnowana i wyłamując palce,
rozejrzałam się dookoła. Na „bagnach” coś się ruszyło, to mógł być ten facet,
dlatego wziąwszy głęboki oddech, również przeszłam przez płot. Oczywiście z pomocą
Harry’ego, na którego niefortunnie się przewróciłam. NIEZDARA! Chłopak stracił
równowagę i łapiąc mnie w talii, coś popchnął. Runął na równo przystrzyżony
trawnik, a ja zawisłam nad nim. Szczekanie robiło się coraz głośniejsze, gdy
usłyszałam dobrze znany, chropowaty głos.
- Kuźwa… -
schowałam głowę w płaszczu Harry’ego, który najwyraźniej nie zrozumiał powagi
sytuacji.
- Kto tu je… - pani
Thomas spojrzała na nas i idę o głowę, że o mało nie dostała zawału.
Przeleciała wzrokiem po ogrodzie, a następnie zawołała swojego psa – Jefferson, waruj! – zwierzak
momentalnie przestał nas obwąchiwać, co Stylesa bawiło, mnie mroziło krew w
żyłach – Na Marię Magdalenę i wszystkich świętych, mój ogród! – podnieśliśmy
się z ziemi, po czym spuściłam głowę. Harry nie mógł odpędzić się od ukochanego
jamnika pani Thomas, dlatego go pogłaskał.
- Nie dotykaj
Jeffersona, bo jeszcze zarazisz go pchłami, a ty Whitemore…Co za niewychowane
dziewuszysko! – warknęła staruszka i pociągnęła psa za obrożę –
zdewastowaliście moje róże, wiecie co to znaczy?! – nie chciałam nic mówić. Po
wielu latach użerania się z Valerią Thomas wiedziałam, że jej nie przegadasz.
Jednak miała trochę racji, w tych swoich obelgach i wrzaskach pod naszym
adresem, okryte białą płachtą kwiaty z pewnością straciły szansę na odrośnięcie
wiosną.
- Przepraszam,
odkupię te róże – złagodniałam, co najwidoczniej szczerze zaskoczyło Harry’ego.
- Odkupię – zakpiła
pani Thomas – czy ty wiesz ile serca – przepraszam, czego?! Okej, nieśmieszne i
wredne – włożyłam w pielęgnacje tych kwiatów, zdajesz sobie z tego sprawę,
kobieto?!
- Ale proszę na nas
nie krzyczeć, to był wypadek – zaciągnęłam Stylesa za rękaw, kiedy to
powiedział. Wyglądał jakby miał jej zaraz wygarnąć, choć widział panią Thomas
po raz pierwszy na oczy.
- Aha, czyli mam
wam odpuścić i może jeszcze pogłaskać po główkach?! – żyłka na czole kobiety
zaczęła niebezpiecznie pulsować.
- Nie, ale…
- Styles, zamknij
się! – weszłam mu wpół słowa, a on prychnął.
- Doprawdy, oboje
jesteście siebie warci… Chcę tu widzieć pięćset funtów, nie obchodzi mnie, jak
je zdobędziesz, Whitemore, bo od Roberta, a tym bardziej Olivii pieniędzy nie
wezmę – to były jej ostatnie słowa, po których nabuzowana przez złą passę
wyszłam z ogrodu pani Thomas. Nawet nie raczyłam spojrzeć na Harry’ego. To była
jego pieprzona wina, nie moja. Też się wkurzył. Oboje byliśmy na tyle
zdenerwowani, żeby nie odezwać się do siebie ani słowem. Wyciągnęłam tylko
telefon i wybrałam numer Charlotte.
- Lottie – zaczęłam
– wiem, że są w mieście, jeśli to chcesz mi powiedzieć, w takim razie jesteś
szybsza niż woda w klozecie. Nie mam w ogóle nastroju, więc proszę, nie dzwoń
więcej.
- No dobrze…- zamarłam. Zamiast głosu
Charlotte, usłyszałam jego głos. Głos Zayna.
*~*
*~*
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz